Akcja powieści Miasto ślepców toczy się w fikcyjnym mieście, w bliżej nieokreślonym kraju, które ogarnia epidemia ślepoty.
Lekarze nie są w stanie ustalić, przez jaką chorobę ludzie zaczynają tracić wzrok, a choroba rozszerza się coraz bardziej. Wszystko wskazuje na to, że zarażają się jedni od drugich. Władze podejmują decyzję, by miasto poddać kwarantannie. Pierwsza grupa chorych zostaje zamknięta w nieczynnym szpitalu psychiatrycznym. Z czasem ta zamknięta społeczność zaczyna rządzić się własnymi, twardymi prawami...
Zapaliło się żółte światło. Dwa samochody z przodu zdążyły przejechać, zanim rozbłysło czerwone. Na przejściu dla pieszych zamigotała sylwetka zielonego ludzika. Czekająca cierpliwie grupa przechodniów wkroczyła na jezdnię, depcząc połyskujące na czarnym asfalcie białe pasy, które, niewiadomo dlaczego, niezbyt trafnie nazwano zebrą. Kierowcy nerwowo naciskali sprzęgła, trzymając w pogotowiu swoje maszyny, które cofały się i ruszały niczym narowiste rumaki, strzygące uszami na trzask bata. Większość pieszych już przeszła, ale dopiero po chwili zapaliło się zielone światło dla kierowców. Niektórzy niecierpliwili się z powodu tych paru sekund zwłoki, które wydają się bez znaczenia, biorąc pod uwagę czas, jaki traci się na pokonywanie niezliczonych skrzyżowań, i doda sekundy stracone podczas oczekiwania na zmianę świateł. Jest to jedna z przyczyn przestojów w ruchu ulicznym, a mówiąc językiem współczesnym – powstawania korków.
Wreszcie zapaliło się
zielone światło. Samochody gwałtownie, choć nierówno ruszyły do przodu.
Jedno z aut znajdujące się na środkowym pasie, tuż przed
światłami, stało w miejscu, może jakiś problem, nie działa pedał gazu, awaria
skrzyni biegów, system chłodzenia nawalił, zablokowany hamulec, zapłon
szwankuje, a może po prostu zabrakło benzyny, co zdarza się bardzo często. Ludzie
gromadzący się koło przejścia dla pieszych przyglądali się kierowcy, który
zaczął gwałtownie machać rękami. Z tyłu dało się słyszeć nerwowe trąbienie
klaksonów. Niektórzy kierowcy wysiedli ze swoich aut gotowi zepchnąć zepsuty
samochód na pobocze, aby nie tamował ruchu, i rozwścieczeni zaczęli walić w
szyby, podczas gdy znajdujący się w środku człowiek bezradnie kręcił głową na
wszystkie strony, widać, że coś krzyczał, z ruchu warg można się było domyślić,
że ciągle powtarza jedno, nie, dwa słowa, i rzeczywiście, gdy wreszcie ktoś
wpadł na pomysł, by otworzyć drzwi, wszyscy usłyszeli krzyk: Jestem ślepy,
jestem ślepy.
Nie do wiary. Na pierwszy rzut oka kierowca wyglądał
normalnie, nie miał zwężonych źrenic, tęczówka prawidłowa, porcelanowa barwa
białek. Jedynie szeroko otwarte powieki, głębokie bruzdy na twarzy i uniesione brwi
wskazywały na jego wzburzenie. Nagle gwałtownym ruchem zakrył twarz, jakby w
akcie rozpaczy próbował przypomnieć sobie ostatni obraz, który miał przed
oczami, czerwony krążek światła na skrzyżowaniu. Jestem ślepy, jestem ślepy,
powtarzał zrozpaczony, gdy pomagano mu wysiąść z samochodu, a toczące się po policzkach
łzy nadawały jego martwym oczom nienaturalny blask. To minie, nie ma obawy, to
pewnie nerwy, pocieszała go jakaś kobieta. Światła znów się zmieniły, a do samochodu
podchodzili wciąż nowi, żądni wrażeń ludzie, wśród nich kierowcy, którzy
utknęli w korku i chcieli sprawdzić, co się dzieje. Wznosili gniewne okrzyki,
przekonani, że zdarzył się jakiś niegroźny wypadek, zbity reflektor, urwany
błotnik, coś, co by mogło usprawiedliwić rosnące zamieszanie, Wezwać policję,
krzyczeli, zabrać stąd ten wrak. Ślepy tymczasem błagał: proszę, niech mnie
ktoś odwiezie do domu. Kobieta, która napomknęła coś o nerwach, stwierdziła, że
trzeba wezwać karetkę i zawieźć biedaka do szpitala, ale ten kategorycznie odmówił,
nie, tylko nie to, chciał wrócić do domu. To blisko, naprawdę, bardzo proszę. A
co z samochodem, odezwał się jakiś głos, na co inny odpowiedział. Kluczyki są w
stacyjce, można przestawić go na chodnik. Nie ma potrzeby, wtrącił trzeci głos,
ja się tym zajmę i odwiozę tego pana do domu. Przez tłum przeszedł szmer aprobaty.
Ślepy poczuł, jak ktoś chwyta go za ramię i mówi. Proszę ze mną. Posadzono go obok
kierowcy, zapięto pasy, a on wciąż jęczał. Nic nie widzę, jestem ślepy. Gdzie
pan mieszka, spytał nieznajomy. Przez szyby samochodu zaglądali żądni sensacji
przechodnie. Ślepy uniósł ręce, poruszył nimi przed sobą. Nic nie widzę,
wszystko jest jak we mgle, jakbym tonął w morzu mleka. Niemożliwe, odezwał się
nieznajomy, przecież niewidomi widzą ciemność.
No właśnie, a ja widzę tylko biel. Może ta staruszka miała rację, że to nerwy, z nerwami różnie bywa,
Teraz już wiem, co za nieszczęście, co za nieszczęście. Proszę mi powiedzieć,
gdzie pan mieszka, spytał nieznajomy, przekręcając kluczyk w stacyjce. Niewidomy
zaczął się jąkać, jakby utrata wzroku osłabiła jego pamięć, w końcu podał swój
adres, mówiąc, nie wiem, jak mam panu dziękować, na co tamten odparł, nie ma za
co, dzisiaj pan, jutro ja, nikt nie zna dnia ani godziny. Ma pan rację, nie
uwierzyłbym, gdyby dziś rano ktoś mi powiedział, że spotka mnie takie nieszczęście.
Dlaczego nie ruszamy, spytał. Jest czerwone światło, Aha, westchnął ślepiec i
znów się rozpłakał. Już nigdy nie zobaczy czerwonego światła na skrzyżowaniu.
Dom niewidomego rzeczywiście znajdował się niedaleko. Niestety, wszędzie stało pełno
samochodów, dlatego długo krążyli po bocznych uliczkach, zanim znaleźli wolne
miejsce. Uliczka była tak wąska, że od strony kierowcy miedzy drzwiami a murem
miejsca starczyło ledwie na szerokość dłoni. Dlatego, zanim zaparkowali auto,
niewidomy musiał wysiąść, by uniknąć uciążliwego przeciskania się miedzy
siedzeniem a skrzynią biegów i kierownicą. Kiedy wysiadł z samochodu, poczuł
się niepewnie, jakby ziemia zaczęła falować mu pod stopami. Próbował zdusić w
sobie krzyk rozpaczy, który wydobywał mu się ze ściśniętego gardła. Znów zaczął
machać nerwowo rękami przed sobą, jakby próbował pływać w bieli, którą nazwał morzem
mleka, otwarte usta gotowe już były wołać o pomoc, ale w ostatniej chwili ręka
nieznajomego dotknęła lekko jego ramienia, Niech pan się uspokoi, zaprowadzę
pana. Szli wolno, niewidomy chcąc uniknąć upadku ciężko powłóczył nogami, ale
właśnie dlatego co i rusz potykał się o nierówny chodnik, Spokojnie, jesteśmy
prawie na miejscu, powtarzał cicho jego towarzysz, a po chwili zapytał, Czy
ktoś się panem w domu zajmie, a niewidomy odparł, Nie wiem, żona pewnie jeszcze
nie wróciła z pracy, a ja akurat musiałem wyjść wcześniej, no i widzi pan, co
się stało, Wszystko będzie dobrze, nigdy nie słyszałem, żeby ktoś nagle oślepł,
No właśnie, a ja nawet nie nosiłem okularów. No widzi pan. Dotarli na miejsce,
w bramie domu stały dwie sąsiadki i przyglądały im się ciekawie, o, idzie ten
pan z trzeciego, ale nie miały odwagi spytać, Czy wpadło panu coś do oka, na co
on odpowiedziałby, Tak, wlało mi się morze mleka. Kiedy weszli na klatkę
schodową, niewidomy powiedział, Dziękuję panu bardzo, przepraszam za kłopot,
Nie ma sprawy, wjedziemy razem na górę, nie mogę tak pana tutaj zostawić.
Z trudem weszli do ciasnej windy, Na którym piętrze pan mieszka, Na trzecim, nie
wyobraża pan sobie, jak bardzo jestem wdzięczny za pomoc, Nie ma za co, dzisiaj
pan, Tak, wiem, przerwał niewidomy, jutro ktoś inny. Winda zatrzymała się,
wyszli na korytarz, Mam panu pomóc otworzyć drzwi, Nie, dziękuję, poradzę
sobie. Wyjął z kieszeni mały pęk kluczy, pomacał każdy z osobna i powiedział,
To chyba ten. Końcami palców lewej ręki dotknął zamka i próbował włożyć klucz,
To nie ten, niech pan pokaże. Za trzecim razem drzwi się otworzyły. Niewidomy
zawołał, Jesteś w domu. Nikt nie odpowiedział, Mówiłem, że jeszcze nie wróciła.
Wyciągnął ręce przed siebie i dotykając ścian wszedł do środka, po czym
odwrócił się z obawą w stronę, gdzie, jak mu się wydawało, stał nieznajomy,
Naprawdę, nie wiem, jak mam panu dziękować, Zrobiłem tylko to, co należy,
powiedział skromnie nieznajomy samarytanin, Nie ma za co dziękować, i dodał,
Może pomogę panu się rozebrać, posiedzę z panem, zanim przyjdzie żona. Jego
gorliwość wydała się niewidomemu podejrzana. Nie miał zamiaru wpuszczać do domu
obcego, który być może zaczął właśnie knuć spisek przeciw bezradnemu
człowiekowi, kto wie, może nawet chce związać i zakneblować bezbronnego ślepca
i zabrać z domu co cenniejsze przedmioty. Nie trzeba, niech się pan nie trudzi,
wszystko w porządku i powoli zamykając drzwi powtórzył, Nie trzeba, nie trzeba.
Odetchnął z ulgą, gdy wreszcie usłyszał szmer zjeżdżającej windy. Odruchowo
odsłonił wizjer i wyjrzał na zewnątrz, zapominając, że nie widzi. Zdawało mu
się, że ma przed sobą białą ścianę. Poczuł nad łukiem brwiowym chłód śliskiego
metalu, rzęsy otarły się o mikroskopijne szkiełko, którego nie zauważył, gdyż
wszystko pokrywała mleczna mgła. Wiedział, że jest w swoim domu, czuł to po
zapachu, nastroju i ciszy panującej we wnętrzu, bez trudu rozpoznawał meble i
przedmioty, wystarczyło dotknąć, delikatnie przesunąć palcami po powierzchni. A
jednak wszystko miało inny wymiar, rozpływało się w nieznanej przestrzeni bez
biegunów i punktów odniesienia, bez góry i dołu. Prawdopodobnie jak większość
ludzi w dzieciństwie bawił się w ślepego. Co by było, gdybym oślepł, i po
pięciu minutach chodzenia z zamkniętymi oczami dochodził do wniosku, że to
nieszczęście, jakim niewątpliwie jest ślepota, można znieść, jeśli tylko
zachowa się w sobie wystarczająco konkretny obraz form i przestrzeni, nie tyle
pamięć kolorów, co powierzchni i ogólnego zarysu przedmiotów. Oczywiście, miało
to sens przy założeniu, że nie było się ślepym od urodzenia. Zdawało mu się
nawet, że ciemność, w której przebywają niewidomi, jest tylko i wyłącznie
brakiem światła, że to, co nazywamy ślepotą to jedynie odbieranie rzeczom ich
czysto zewnętrznej formy, podczas gdy cała reszta pozostaje nie zmieniona, choć
spowita czernią. Teraz było inaczej, otaczała go oślepiająca wszechogarniająca
biel, której blask pochłaniał, zamiast odbijać, pochłaniał nie tylko kolory,
ale same rzeczy i istoty, czyniąc je w ten sposób podwójnie niewidzialnymi.
Mimo iż szedł powoli i ostrożnie w kierunku salonu, dotykając ręką ścian,
strącił wazon z kwiatami, który nieoczekiwanie znalazł się na jego drodze. Być
może o nim zapomniał albo żona postawiła go tam przed wyjściem do pracy, z
zamiarem przestawienia go po powrocie w odpowiednie miejsce. Ukucnął, aby
sprawdzić rozmiar dokonanych szkód. Woda rozlała się po wypastowanej podłodze.
Chciał pozbierać kwiaty, ale zapomniał o kawałkach rozbitego szkła. Długi,
wąski odłamek wbił mu się w palec. Syknął z bólu i rozpłakał się jak opuszczone
dziecko, oślepiony bielą na środku własnego mieszkania, w którym zalegał mrok
nadchodzącego zmierzchu. Czuł, że krew spływa mu po dłoniach, ale nie wypuścił
kwiatów z rąk, tylko wyjął z kieszeni chusteczkę i niezdarnie owinął ją wokół
palca. Potem po omacku, zaczepiając o przedmioty, omijając meble, ostrożnie, by
nie potknąć się o dywan, podszedł do kanapy, na której zwykle oglądał z żoną
telewizję. Usiadł, położył kwiaty na kolanach, i powoli odwinął chusteczkę.
Przestraszył się lepkiej konsystencji krwi, może dlatego, że nie mógł jej
zobaczyć, że stała się pozbawioną koloru cieczą, lepkością samą w sobie, czymś
obcym, własnym, a mimo to groźnym. Ostrożnie próbował zdrową ręką umiejscowić i
wyjąć ostry jak igła kawałek szkła. Przy pomocy kciuka i palca wskazującego
zdrowej dłoni zdołał wyrwać odłamek w całości. Znów zawinął okaleczony palec,
zaciskając chusteczkę tak, by zatamować upływ krwi, po czym zmęczony i
przygnębiony opadł na kanapę. Po chwili poddał się słabości ciała, które
wykorzystując ogarniającą go rozpacz i zniechęcenie przestało walczyć, choć
zgodnie z logiką właśnie teraz każdy jego nerw powinien być napięty jak struna.
Poczuł dziwne zwiotczenie mięśni, obezwładniającą senność niewynikającą ze
zmęczenia. Zaczął śnić, że bawi się w dziecięcą grę, gdybym był ślepy, że
zamyka i otwiera oczy, za każdym razem czując się tak, jakby wracał z długiej podróży
witany przez konkretne, wyraźne i niezmienione przedmioty, przez znany,
oswojony świat. Jednak tę spokojną pewność zakłócała niejasna obawa,
podejrzenie, że to zwodniczy sen, z którym, prędzej czy później musi się
rozstać i zaakceptować zupełnie mu nieznaną rzeczywistość. Po chwili, jeśli to
właściwe słowo, by opisać słabość trwającą tyle co mgnienie oka, będąc Już w
stanie połowicznego przebudzenia zwiastującego powrót do rzeczywistości,
zrozumiał, że zamiast bić się z myślami, obudzić się czy nie obudzić, obudzić
się czy nie, musi po prostu stawić jej czoło. Siedzę tu z kwiatami na kolanach,
z zamkniętymi oczami, jakbym bał się je otworzyć, pomyślał, Dlaczego tu śpisz z
kwiatami na kolanach, spytała żona. Nie oczekując odpowiedzi demonstracyjnie zaczęła
zbierać kawałki potłuczonego wazonu, wytarła podłogę, mamrocząc z nieukrywaną
złością. Mogłeś sam to zrobić, zamiast chrapać na kanapie, jakby nic cię to nie
obchodziło. Jednak on wciąż milczał, ukrywając oczy pod zaciśniętymi powiekami
w nadziei, że gdy je otworzy, znów będzie widział. Żona podeszła do niego i gdy
zauważyła zakrwawioną chustkę, jej złość prysła, Biedaku, jak to się stało,
spytała czule, odwijając prowizoryczny opatrunek. Całą siłą swej woli zapragnął
zobaczyć żonę klęczącą u jego stóp, lecz po chwili, kiedy upewnił się, że to
niemożliwe, otworzył oczy, No, wreszcie się obudziłeś, mój ty śpiochu,
powiedziała czule. Zapadła cisza, którą przerwał jego zdławiony głos, Oślepłem,
nic nie widzę. Kobieta skarciła go, Nie żartuj, są rzeczy, z których nie należy
się śmiać, Ileż bym dał, żeby to był tylko żart, ale mówię prawdę, oślepłem,
nic nie widzę, Proszę, nie strasz mnie, spójrz tutaj, zapaliłam światło, Wiem,
że tu jesteś, słyszę cię, czuję i domyśliłem się, że zapaliłaś światło, ale
naprawdę nic nie widzę. Kobieta przytuliła się do niego i wybuchnęła płaczem,
To niemożliwe, powiedz, że to nieprawda. Kwiaty i zakrwawiona chustka spadły na
podłogę, krew zaczęła znów kapać ze skaleczonego palca, a on chciał powiedzieć,
Wszystko będzie dobrze, ale zdołał tylko wyszeptać, Widzę tylko biel. Na jego
ustach pojawił się smutny uśmiech. Kobieta przysunęła się bliżej i objęła go
jeszcze mocniej. Z namysłem, powoli ucałowała jego czoło, policzki, powieki,
Zobaczysz, to minie, nigdy nie chorowałeś, nikt nie traci wzroku tak nagle,
Boże drogi, opowiedz, jak do tego doszło, co czułeś, gdzie to się stało, kiedy,
nie, poczekaj, najpierw musimy porozmawiać z lekarzem, znasz kogoś, Nie, przecież
żadne z nas nigdy nie nosiło okularów, A może pojedziemy do szpitala,
Niewidzącym oczom nie pomoże ostry dyżur, Masz rację, najlepiej od razu pójść
do okulisty, zaraz poszukam numeru w książce telefonicznej, najlepiej kogoś,
kto ma gabinet w pobliżu. Wstając spytała, Czujesz jakąś zmianę, Żadnej,
odparł, Uważaj, zapalę światło, powiesz, czy odczuwasz różnicę, Nie, żadnej, Na
pewno, Nic, po prostu biel, tak, jakby nie istniała noc. Słyszał, jak żona
nerwowo przewraca kartki książki telefonicznej, jej stłumione szlochanie i
ciężki oddech. W końcu powiedziała, Ten będzie dobry, może nas przyjmie.
Wykręciła numer, upewniła się, czy to gabinet lekarski, czy lekarz jeszcze
przyjmuje i czy może z nim zamienić kilka słów, nie, nie, pan doktor mnie nie
zna, sprawa jest bardzo pilna, tak, rozumiem, ale zapewniam panią, że to
poważne, bardzo, proszę powtórzyć doktorowi, chodzi o to, że mój mąż nagle
stracił wzrok, tak, tak, nagle, nie, nie jest pacjentem pana doktora, nie nosi
okularów, nie, nigdy nie nosił, miał świetny wzrok, tak jak ja, tak, bardzo
pani dziękuję, poczekam, oczywiście, że poczekam, tak, panie doktorze, nagle
stracił wzrok, mówi, że widzi tylko biel, nie wiem, jak to się stało, nie
miałam nawet czasu, żeby go zapytać, przyszłam właśnie do domu i zastałam go w
takim stanie, mam go zapytać, nie, bardzo panu dziękuję, zaraz będziemy, zaraz.
Mężczyzna wstał. Poczekaj, powiedziała żona, pozwól, że najpierw opatrzę ci
palec. Wyszła i po chwili powróciła z butelkami wody utlenionej i
merkurochromu, kawałkiem waty i plastrami opatrunkowymi. Kiedy odkażała mu
ranę, spytała, Gdzie zostawiłeś samochód, przecież w takim stanie nie mogłeś
prowadzić, a może to się stało już w domu, Nie, na ulicy, zatrzymałem się na
światłach, jakiś człowiek zaofiarował się, że mnie odwiezie, samochód
zaparkował pod domem, Dobrze, więc chodźmy, zaczekaj przy drzwiach, a ja pójdę
po samochód, gdzie są kluczyki, Nie wiem, nie oddał mi ich do rąk, Kto, Ten
człowiek, który przywiózł mnie do domu, to był mężczyzna, Pewnie zostawił je gdzieś
tutaj, zaraz sprawdzę, Nie trzeba, nawet nie wchodził do środka, Ale kluczyki
muszą tu gdzieś być, Wydaje mi się, że zapomniał ich oddać i przez pomyłkę
zabrał ze sobą, Tego tylko brakowało, Weź swoje, potem poszukamy tamtych, No
dobrze, chodźmy, podaj mi rękę. Jeśli nie da się nic zrobić, powiedział
ślepiec, skończę ze sobą, Nie pleć głupstw, wystarczy jedno nieszczęście,
Dobrze ci mówić, ale to ja oślepłem, nie rozumiesz, co czuję, Lekarz ci pomoże,
zobaczysz, Zobaczę. Zeszli na dół. Kobieta zapaliła światło na klatce schodowej
i szepnęła, Poczekaj chwilę, jeśli usłyszysz, że idzie któryś z sąsiadów,
rozmawiaj z nim normalnie, powiedz, że czekasz na mnie, patrząc na ciebie,
trudno się domyślić, że oślepłeś, nie musimy obnosić się ze swoim nieszczęściem,
Dobrze, ale pospiesz się. Kobieta szybko wyszła. Nikt z sąsiadów nie wchodził
ani nie wychodził. Mężczyzna wiedział z doświadczenia, że światło na klatce
schodowej zgaśnie, kiedy przestanie tykać automatyczny mechanizm, więc gdy
zapadała cisza, naciskał przycisk. Światło to stało się dla niego dźwiękiem.
Zastanawiał się, dlaczego żony jeszcze nie ma, samochód zaparkowali obok na
ulicy, jakieś osiemdziesiąt, sto metrów od domu. Jeśli się spóźnimy, lekarza
już nie będzie, niepokoił się. Bezmyślnie podniósł lewą rękę i spojrzał na
zegarek. Zacisnął wargi, jakby nagle przeszył go dotkliwy ból. Dziękował
opatrzności, że nie mijał go teraz żaden sąsiad, bo gdyby go o coś zapytał,
rozpłakałby się jak dziecko. Usłyszał nadjeżdżający samochód, Nareszcie, pomyślał,
ale zdziwił się, że warkot silnika nie ustaje, Co to, diesel, czyżby
przyjechała taksówka, pomyślał, i znów zapalił światło. Po chwili weszła jego
żona, zdenerwowana i roztrzęsiona, Ten świętoszek, który ci pomógł, szlachetna
duszyczka, ukradł samochód, Niemożliwe, źle szukałaś, Dobrze szukałam, nie
jestem ślepa, wymknęło jej się mimo woli, Mówiłeś, że samochód stoi za rogiem,
ale go nie znalazłam, chyba że zaparkowaliście go gdzie indziej, Niemożliwe,
jestem pewien, że to było na tej ulicy, W takim razie samochód zniknął, A
kluczyki, Twój wybawca zabrał je, wykorzystując nieszczęście, które cię
spotkało, okradł nas, A ja lękałem się wpuścić go do domu, gdyby został do
twego przyjścia, nie ukradłby samochodu, Chodźmy, złapałam taksówkę, ale oddałabym
wszystko, żeby ten drań też oślepł, Nie krzycz tak, I żeby ogołocili mu
doszczętnie mieszkanie, Może jeszcze się pojawi, No pewnie, jutro zapuka do
drzwi, powie, że się pomylił, przeprosi i spyta, jak się czujesz. W drodze do
lekarza oboje milczeli. Kobieta próbowała zapomnieć o kradzieży samochodu,
ściskała mocno rękę męża, który w obawie przed wzrokiem kierowcy w lusterku
wstecznym spuścił głowę i wciąż próbował odpowiedzieć sobie na pytanie,
dlaczego akurat jemu przytrafiło się to nieszczęście, Dlaczego ja, dlaczego.
Słyszał odgłosy z ulicy, kiedy taksówka stawała na światłach, gwar narastał.
Podobnie dzieje się podczas snu, gdy słyszymy dźwięki z zewnątrz przedzierające
się przez obezwładniającą zasłonę nieświadomości, która owija nas niczym biały
całun. Spuścił głowę i westchnął. Żona pogładziła go lekko po twarzy, jakby
chciała powiedzieć, Uspokój się, jestem obok. Oparł głowę na jej ramieniu, było
mu obojętne, co sobie pomyśli kierowca. Gdyby nie mógł prowadzić i nic nie
widział, zrobiłby to samo, przyszła mu do głowy dziecinna myśl i nie bacząc na
absurdalność sytuacji, zapomniawszy o nieszczęściu, pogratulował sobie
umiejętności logicznego myślenia. Kiedy wysiadał z taksówki, dyskretnie
podtrzymywany przez żonę, starał się zachować spokój, lecz po wejściu do
gabinetu, gdzie miał poznać przyszłość, zapytał żonę cichym, drżącym głosem,
Ciekawe, kim będę, kiedy stąd wyjdę, po czym z rezygnacją spuścił głowę.
Kobieta wyjaśniła pielęgniarce, że pół godziny temu dzwoniła w sprawie męża.
Zaprowadzono ich do małego pomieszczenia, gdzie czekali inni pacjenci. Był tam
stary człowiek z czarną opaską na oku, zezowaty chłopiec siedzący obok kobiety,
przypuszczalnie matki, młoda dziewczyna w ciemnych okularach oraz nie
wyróżniające się niczym dwie inne osoby. Nikt z nich jednak nie był ślepy,
ślepcy nie chodzą przecież do okulisty. Kobieta doprowadziła męża do krzesła i
nie znalazłszy miejsca dla siebie, stanęła obok, Musimy poczekać, szepnęła mu
do ucha. Słysząc liczne głosy, domyślił się, że jest kolejka. Zdenerwowało go
to, gdyż uznał, że im dłużej będzie czekał, tym trudniejsza do wyleczenia
stanie się jego choroba. Za chwilę może się okazać, że nie ma już dla niego
ratunku. Poruszył się niecierpliwie na krześle, chciał podzielić się z żoną
swoimi wątpliwościami, ale w tej samej chwili otworzyły się drzwi gabinetu i
pojawiła się w nich pielęgniarka, Proszę państwa do środka, to pilna sprawa i
pan doktor chce jak najszybciej pana zbadać Matka zezowatego chłopca zaczęła
protestować, mówiąc że to niesprawiedliwe, że jest pierwsza w kolejce i czek;
od ponad godziny. Inni pacjenci poparli ją nieśmiało, ale nikt nie śmiał
podważać decyzji lekarza, który przez złośliwość mógłby ukarać ich za
niecierpliwość, każąc im czekać jeszcze dłużej. Stary człowiek z czarną opaską
na oku okazał się bardziej pobłażliwy, Zostawcie tego biedaka, widzicie, że
czuje się gorzej od nas. Jednak ślepy mężczyzna już go nie słyszał. Gdy weszli
do gabinetu, pierwsza odezwała się żona, Dziękuję panu doktorowi z całego
serca, mój mąż, urwała, zastanawiając się, co powiedzieć, ale nie potrafiła
wyjaśnić, co właściwie spotkało jej męża poza tym, że oślepł i że ukradziono mu
samochód. Lekarz poprosił, by usiedli, wziął mężczyznę za rękę i pomógł mu
zająć miejsce. Od tej pory zwracał się już tylko do niego, Proszę opisać, jakie
pan ma objawy. Pacjent wyjaśnił, że kiedy siedział w samochodzie, czekając na
zielone światło, nagle przestał widzieć, że różni ludzie próbowali mu pomóc,
jakaś starsza kobieta, wiek jej ocenił po głosie, powiedziała, że to
prawdopodobnie załamanie nerwowe, a potem jakiś nieznajomy odwiózł go do domu,
ponieważ on sam nie był w stanie się poruszać. Widzę tylko biel, panie
doktorze. Nie wspomniał o kradzieży samochodu. Czy to pierwszy raz, spytał
lekarz, A może już przedtem zdarzyło się panu coś takiego. Nie, nigdy, panie
doktorze, nawet nie noszę okularów, Mówi pan, że to się stało nagle, Tak, panie
doktorze, Jakby zgasło światło, Nie, raczej tak, jakby zapanowała nagła
jasność, Czy ostatnio widział pan gorzej, Nie, panie doktorze, Czy w pana
rodzinie ktoś oślepł, Wśród członków rodziny, których znam, nikt, Czy ma pan
cukrzycę, Nie, Syfilis, Nie, panie doktorze, Czy ma pan nadciśnienie tętnicze
lub wewnątrzczaszkowe, Co do tego drugiego, nie wiem, tętniczego nie miałem
nigdy, wiem to, bo w pracy robią nam okresowe badania, A może wczoraj albo
dzisiaj uderzył się pan w głowę, Nie, panie doktorze, Ile ma pan lat,
Trzydzieści osiem, No dobrze, obejrzymy teraz pańskie oczy. Mężczyzna otworzył
je szeroko, jakby chciał ułatwić lekarzowi zadanie, ale okulista wziął go za
ramię i podprowadził do aparatu, który wydawał się pacjentowi czymś w rodzaju
konfesjonału, gdzie oczy zastępują słowa, a spowiednik patrząc w nie zagląda w
duszę grzesznika. Proszę oprzeć tu brodę i nie ruszać się. Kobieta podeszła do
męża, położyła mu rękę na ramieniu i uspokajała, Zobaczysz, wszystko będzie
dobrze. Lekarz długo podnosił i opuszczał lupę, długo ruszał pokrętłem,
wreszcie zaczął badanie. Sprawdził rogówkę, tęczówkę, siatkówkę oka, Ciałko szkliste
i żółta plamka w porządku, nerw wzrokowy działa prawidłowo, wszystko bez
zarzutu. Odsunął się od aparatury, przetarł oczy i bez słowa znów przystąpił do
badania. Kiedy skończył, na jego twarzy malowało się bezgraniczne zdziwienie,
Nie znalazłem żadnej nieprawidłowości, pańskie oczy są w znakomitym stanie.
Żona pacjenta klasnęła z radości i krzyknęła, Widzisz, mówiłam, że wszystko
będzie dobrze. Nie zwracając na nią uwagi pacjent zwrócił się do lekarza, Mogę
opuścić brodę, Tak, oczywiście, przepraszam pana, Skoro pan mówi, że wszystko
jest w porządku, to dlaczego jestem ślepy, Nie potrafię panu odpowiedzieć,
musimy zrobić szczegółowe badania, analizy, echografię, encefalogram, Myśli
pan, że to ma jakiś związek z mózgiem, Możliwe, ale nie sądzę, Przecież mówił
pan, że oczy mam zdrowe, To prawda, Nic nie rozumiem, Rzecz w tym, że jeżeli
rzeczywiście nic pan nie widzi, to nie potrafię wyjaśnić, dlaczego tak się
stało, Uważa pan, że udaję, Ależ skąd, jednak przypadek jest szczególny, nigdy
dotąd, w całej mojej praktyce zawodowej nie spotkałem się z podobną chorobą, co
więcej, obawiam się, że w całej historii okulistyki nie zetknięto się z takim
przypadkiem, Sądzi pan, że wyzdrowieję, Ponieważ nie znalazłem żadnej
nieprawidłowości ani zmian w pańskich oczach, moja odpowiedź powinna być
twierdząca, Ale nie jest, Nie chcę robić panu płonnych nadziei, gdyż nie mam ku
temu żadnych podstaw, Rozumiem, To dobrze, Czy powinienem się leczyć, brać
lekarstwa, Na razie nic panu nie przepiszę, nie warto robić niczego na ślepo,
Dobrze to pan ujął, zauważył pacjent. Lekarz puścił tę uwagę mimo uszu, odsunął
się od ruchomego pulpitu, przy którym przeprowadzał badanie, wstał i pochylając
się nad biurkiem wypisał skierowanie na podstawowe badania. Podał je żonie
pacjenta, Proszę to wziąć i wrócić do mnie, kiedy będą już państwo mieli
wyniki, gdyby jednak w międzyczasie nastąpiła jakaś zmiana, proszę mnie
natychmiast powiadomić, Ile płacę za wizytę, Pielęgniarka wystawi państwu
rachunek. Dorzucił kilka zdawkowych słów otuchy, Ano, zobaczymy, proszę nie
tracić nadziei. Kiedy znalazł się sam w gabinecie, wszedł do przylegającej doń
łazienki i długo wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze. Nic nie rozumiem,
mruknął pod nosem. Potem wrócił do gabinetu i wezwał pielęgniarkę, Proszę
wprowadzić na- stępnego pacjenta. Tej nocy ślepiec śnił, że oślepł.
Nieznajomy, który pomógł ślepemu kierowcy, początkowo nie miał zamiaru ukraść samochodu, wręcz
przeciwnie, jego pomoc była spontaniczna, wynikała ze zwykłej życzliwości i dobroci,
cech, którymi, jak wiemy, szczyci się rodzaj ludzki, a występują one nawet u
kryminalistów i ludzi znacznie bardziej wykolejonych niż nasz nieznajomy. Był
to zwykły złodziej samochodów bez większych perspektyw na awans w swoim fachu,
wyzyskiwany przez szefów, żerujących na biedzie zwykłych śmiertelników. Innymi
słowy, nie ma większej różnicy między podaniem pomocnej dłoni ślepemu kierowcy
i skradzeniem mu samochodu a opieką nad zasuszoną, trzęsącą się staruszką w
nadziei na spadek. Pomysł, by ukraść auto, wpadł nieznajomemu do głowy dopiero,
gdy zbliżali się do domu ślepca. Myśl ta wydała mu się tak oczywista jak,
powiedzmy, chęć kupienia losu na loterii tylko dlatego, że akurat przechodził
obok, by potem ze spokojem czekać, co z tego wyniknie, czy los przyniesie mu
wielką wygraną czy nic. Można też uznać, że była to naturalna reakcja
wynikająca z cech jego charakteru. Oczywiście, znajdzie się paru niedowiarków,
dla których nie istnieje coś takiego jak ludzka uczciwość, którzy powiedzą, że
każda okazja jest dobra do grzechu, choć nie zawsze musimy go popełnić. Cóż,
nam jedynie wypada wierzyć, że gdyby ślepiec przyjął propozycję nieznajomego i
ten dotrzymał mu towarzystwa do powrotu żony, pod wpływem chwili zwyciężyłaby w
nim wrodzona dobroć. Może ufność biednego ślepca wzbudziłaby w złodzieju
poczucie odpowiedzialności, zagłuszyła złe myśli i wznieciła żar najczystszych
uczuć tkwiących nawet w najbardziej zdemoralizowanych jednostkach. Ale
niestety, dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło, jak uczy stare, ludowe
przysłowie. Sumienie, przez niektórych nierozważnie zagłuszane, a przez wielu
wyśmiewane, istnieje i istniało zawsze, nie jest wymysłem ludzi z epoki
kamienia łupanego, dla których zresztą pojęcie to było dość mgliste. Na
przestrzeni wieków wyobrażenie o sumieniu i grzechu ulegało licznym
transformacjom, wynikającym ze zmian w obyczajowości oraz w genach ludzkich.
Kiedyś uważano, że moralność zależy od koloru krwi lub obfitości łez, a oczy
nazywano zwierciadłem duszy, co wkrótce spowodowało, że ludzkość wpadła we
własną pułapkę, gdyż jej oczy zaczęły zdradzać kłamliwość ust. Dodać do tego
należy skłonność większości ludzi, szczególnie prostych, do mylenia wyrzutów
sumienia z przesądami, co zwykle kończy się o wiele większym cierpieniem, niż
na to zasłużył winowajca. Niestety, w przypadku naszego złodzieja trudno
ocenić, w jakiej mierze strach i udręczona świadomość wpłynęły na jego
desperacki krok. Nie dowiemy się, dlaczego wsiadł do samochodu i odjechał.
Trudno uwierzyć, by z radością zajmował za kierownicą miejsce człowieka, który
przed chwilą stracił wzrok, jeszcze niedawno patrzył przez przednią szybę auta
i nagle oślepł. Nie trzeba wielkiej wyobraźni, by pojąć grozę sytuacji, ujrzeć
wielkie kaprawe oczy strachu. Przerażeniu towarzyszyły również wyrzuty
sumienia, które, gdybyśmy chcieli je sugestywnie opisać, są niczym ostre zęby
gotowe gryźć. I właśnie to sumienie, po części wrodzone, po części
ukształtowane przez minione pokolenia, podsuwało złodziejowi spychany w
niepamięć obraz ślepego kierowcy, który zamykając drzwi powtarzał nerwowo,
Dziękuję, nie trzeba, człowieka, który już nigdy nie zrobi samodzielnie kroku.
By zagłuszyć gnębiące go myśli, złodziej skupił całą uwagę na prowadzeniu auta,
gdyż wiedział, że nie może sobie pozwolić na najmniejszy błąd lub nieuwagę.
Wokół roiło się od patroli, wystarczyło, by któryś z policjantów kazał mu się
wylegitymować, Prawo jazdy, proszę, dowód osobisty, i znowu więzienie, twarde
życie. Całą uwagę skupił na sygnalizacji, żeby przypadkiem nie ruszyć na
czerwonym świetle, przeczekać żółte aż do pojawienia się zielonego. W pewnej
chwili stwierdził, że zbyt uporczywie wpatruje się w światła. Zaczął więc
jechać tak, by na każdym skrzyżowaniu trafić na zieloną falę, raz zwalniając,
to znów przyspieszając, co chwilami wyprowadzało z równowagi jadących za nim
kierowców. W końcu wyczerpany i roztrzęsiony skręcił w boczną uliczkę, gdzie
nie było świateł. Zaparkował prawie nie patrząc przed siebie, co świadczyło o
jego wielkiej wprawie. Miał wrażenie, że znajduje się na skraju załamania
nerwowego, dokładnie tych słów użył w myślach, Chyba przechodzę załamanie
nerwowe. Zaczął się dusić. Opuścił z obu stron szyby, ale nie poczuł
orzeźwiającego powietrza, więc wysiadł. Co się ze mną dzieje, zadawał sobie
pytanie. Garaż, do którego miał odstawić samochód, znajdował się daleko za
miastem, ale w takim stanie nie mógł dalej prowadzić. Tu złapie mnie policja,
jeśli pojadę, na pewno spowoduję wypadek, a to już koniec, szeptał. Najlepiej
zrobię, gdy wysiądę, przejdę się trochę, odpocznę. Wszystko spokojnie
przemyślę, to, że jakiś facet stracił wzrok, nie znaczy, że i mnie to spotka,
to nie grypa, którą można się zarazić. Przejdę się do skrzyżowania i zaraz mi
minie. Wysiadł z samochodu; nie warto zamykać drzwi, dookoła nie ma żywej
duszy. Zrobił jakieś trzydzieści kroków i oślepł. Ostatnim pacjentem, którego
przyjął okulista, był stary człowiek z czarną opaską na oku, ten sam, który
dodawał otuchy biedakowi oślepionemu przez nieznaną chorobę. Przyszedł tylko po
to, żeby ustalić datę usunięcia zaćmy, która pojawiła się na jego jedynym oku.
Szczęśliwie nie miał nic wspólnego z tajemniczym przypadkiem, pusty oczodół od
dawna zakrywała czarna opaska, Tego typu dolegliwości przychodzą z wiekiem,
uprzedził go podczas jednej z pierwszych wizyt lekarz, usuniemy zaćmę, kiedy
dojrzeje, będzie pan widział jak nowo narodzony. Gdy stary człowiek wyszedł z
gabinetu, a pielęgniarka powiedziała, że w poczekalni nie ma już nikogo, lekarz
wziął do ręki historię choroby pacjenta, który nagle stracił wzrok.
Przestudiował ją raz, drugi, trzeci, pomyślał chwilę, po czym zadzwonił do
kolegi i odbył z nim taką oto rozmowę, Wyobraź sobie, że zetknąłem się dzisiaj
z niesamowitym przypadkiem, przyszedł do mnie człowiek, który ni stąd, ni zowąd
stracił wzrok. Badanie nie wykazało żadnych widocznych uszkodzeń rogówki ani
wady wrodzonej, mówi, że widzi tylko biel, coś w rodzaju gęstej, mlecznej masy,
która zalewa mu oczy, powtarzam słowo w słowo jego opis, tak, oczywiście, wiem,
że to bardzo subiektywne, nie jest już młody, trzydzieści osiem lat, jeśli
słyszałeś, a może czytałeś o podobnym przypadku, daj mi znać, na razie nie
wiem, co robić, żeby zyskać na czasie wysłałem go na badania, oczywiście,
któregoś dnia możemy go zbadać razem, po kolacji zajrzę do paru podręczników,
przejrzę bibliografię, może znajdę jakieś wyjaśnienie, tak, wiem, może to
rzeczywiście agnozja wzroku spowodowana zaburzeniami wyższych czynności
nerwowych, ale w takim razie po raz pierwszy mamy do czynienia z czymś podobnym,
bo nie ma wątpliwości, że ten człowiek jest całkiem ślepy, a wiesz przecież, że
agnozja polega na nierozróżnianiu kształtów, masz rację, na początku też
myślałem, że być może chodzi tu o amaurozę, ale mówiłem ci, że on widzi tylko
biel, co wyklucza amaurozę, to tak jakby widział białą ciemność, zgoda, wiem,
że to byłby pierwszy zanotowany przypadek tego typu, dobrze, jutro dam ci znać,
powiem mu, że chcemy go zbadać wspólnie. Po tej rozmowie lekarz oparł się
wygodnie o krzesło i w tej pozie przesiedział kilka minut, po czym wstał i
powoli, zmęczonym ruchem zdjął fartuch. Poszedł do łazienki umyć ręce, ale tym
razem nie szukał w lustrze odpowiedzi na egzystencjalne pytania, Co by było,
zastanawiał się niczym naukowiec rozwiązujący łamigłówkę, gdybym to ja natrafił
na pierwszy przypadek zidentyfikowania równocześnie agnozji i amaurozy, oba te
zjawiska są dokładnie opisane w literaturze medycznej, w praktyce występują
oddzielnie, mogły przecież pojawić się jakieś odmiany obu chorób, mutacje,
jeśli to odpowiednie słowo w tym przypadku, być może właśnie nadszedł ten
dzień. Istnieje tysiąc powodów, dla których mózg może odmówić posłuszeństwa,
wystarczy drobnostka i koniec, myśli są wtedy jak spóźniony gość, który zastaje
zamknięte drzwi. Trzeba dodać, że okulista był miłośnikiem literatury i
potrafił na poczekaniu znaleźć odpowiednią metaforę. Tego wieczora, po kolacji,
powiedział do żony, Dzisiaj w pracy miałem dziwny przypadek, być może jest to
jakaś odmiana agnozji lub amaurozy, choć do tej pory choroby te nigdy nie
występowały równocześnie, Co to za choroby, amauroza i to drugie, spytała żona.
Lekarz odpowiedział na pytanie w sposób zrozumiały dla osoby niewtajemniczonej,
po czym, zaspokoiwszy jej ciekawość, zasiadł do swych specjalistycznych
książek. Niektóre pamiętały jeszcze czasy jego studiów, ale miał też nowe i
najnowsze publikacje z tej dziedziny, do których dotąd nie miał czasu zajrzeć.
Najpierw przeglądał spis treści, a potem po kolei czytał wszystko na temat
agnozji i amaurozy. Jednak czuł się niepewnie, gdyż była to dziedzina zupełnie
mu nieznana, tajemniczy obszar wiedzy z neurochirurgii, o której miał jedynie
mgliste pojęcie. Dobrze po północy odłożył książki, przetarł zmęczone oczy i
usiadł wygodnie na krześle. Wydawało mu się, że znalazł rozwiązanie zagadki.
Gdyby chodziło o agnozję, pacjent wkrótce odzyskałby wzrok i widział wszystko
tak wyraźnie, jak przedtem. To natomiast wyglądało tak, jakby mózg przestał na
chwilę dostrzegać przedmioty, nie rozpoznawał krzesła tam, gdzie stało krzesło,
czyli nadal prawidłowo reagował na bodźce światła, które docierały przez nerw
wzrokowy, ale – używając prostych sformułowań – przestał rozumieć dostarczane
mu informacje, a co więcej, nie był w stanie ich wyartykułować. Co do amaurozy,
nie było wątpliwości. Gdyby rzeczywiście chodziło o taki przypadek, pacjent
widziałby ciemność, o ile w ogóle można zobaczyć całkowitą ciemność. Natomiast
człowiek ów twierdził, tu znów musimy odwołać się do tego samego czasownika, że
widzi wyłącznie gęstą biel, jakby zanurkował z otwartymi oczami w morzu mleka.
Byłoby to sprzeczne z objawami amaurozy i niemożliwe z punktu widzenia
neurologii, dlatego że niezdolny do spostrzegania kształtów i kolorów mózg nie
mógłby wyróżnić akurat bieli, nie kończącej się, jednakowej bieli, która jak na
obrazie pozbawionym półcieni pokryła nagle lormy i kolory widziane przez
zdrowego człowieka, choć pojęcie dobrego wzroku jest względne. Lekarz zdał
sobie sprawę, że znalazł się w tunelu bez wyjścia. Zniechęcony pokręcił głową i
rozejrzał się wokół. Żona już spała, jak przez mgłę przypomniał sobie, że
przyszła pocałować go na dobranoc, Idę spać, powiedziała, całując go w czoło.
W domu zapanowała cisza, na stole leżały porozrzucane książki. Co się dzieje,
pomyślał, i nagle poczuł lęk, że sam za chwilę nieuchronnie i na zawsze straci
wzrok. Znieruchomiał i wstrzymał oddech. Nic się nie stało. Dopiero po kilku minutach,
kiedy zbierał książki, by poustawiać je na półkach, przestał widzieć swoje ręce
i zrozumiał, że jest ślepy. Przypadłość dziewczyny w ciemnych okularach nie
była groźna, miała zwykłe zapalenie spojówek, które można wyleczyć kroplami
działającymi miejscowo, Proszę pamiętać, nie wolno pani zdejmować okularów,
chyba że w łóżku, zażartował lekarz. Ten dowcip z brodą okuliści przekazywali
sobie z pokolenia na pokolenie, a efekt zawsze był ten sam, lekarz uśmiechał
się dwuznacznie, a pacjent odpowiadał mu równie dwuznacznym uśmiechem. W tym
przypadku żart się opłacił, gdyż dziewczyna miała piękne białe zęby i z chęcią
je pokazywała. Zapewne jakiś niedowiarek, zgorzkniały lub oszukany przez życie
człowiek, znając sekrety tej młodej kobiety, uznałby jej piękny uśmiech za
zwykłą sztuczkę, rozwiązły grymas. Wierzyłby święcie, że ten uśmiech podszyty
był fałszem już w czasach, gdy jego właścicielka uchodziła za niewinne
dziewczę, cóż za staromodne słowo, a przyszłość była dla niej zamkniętą księgą,
którą wkrótce miała otworzyć rodząca się ciekawość życia. Mówiąc prościej,
należało przypuszczać, że ta młoda kobieta uprawiała najstarszy zawód świata,
choć zawiłości stosunków międzyludzkich, zarówno dziennych, jak i nocnych,
pionowych i horyzontalnych, obowiązujących w opisywanej tu epoce, każą
przestrzec przed zbyt pochopnym wydawaniem jednoznacznych sądów, wada, której
zapewne nigdy nie przezwyciężymy. Tak samo jak obraz chmurnej Junony nie
oznacza, że to mityczne uosobienie kobiecości jest równocześnie symbolem
kropel wody rozproszonych w powietrzu. Było oczywiste, że ta młoda kobieta szła
do łóżka za pieniądze, co pozwalało bez większego ryzyka zaliczyć ją do grona
prostytutek. Z drugiej jednak strony robiła to tylko, z kim chciała i kiedy
chciała, co z kolei pozwala wykluczyć ją z tej grupy zawodowej. Należy
przypuszczać, że jak większość ludzi, miała jakiś zawód, a w wolnym czasie oddawała
się przyjemnościom, zaspokajając swoje naturalne potrzeby. Tak więc nie możemy
z całą pewnością stwierdzić, że była prostytutką, chociaż nie ulega wątpliwości, że żyła, jak chciała, i czerpała z tego wiele satysfakcji. Kiedy
wychodziła od lekarza, zapadał zmrok. Nie zdjęła jednak okularów, gdyż raziło
ją światło lamp i neonów. Weszła do apteki, by wykupić przepisane przez lekarza
krople. Nie zareagowała na kąśliwą uwagę sprzedawcy, który rzucił mimochodem,
że tylko ludzie o nieczystym sumieniu muszą ukrywać się przed światem za
ciemnymi okularami. Nie przejęła się tą złośliwą uwagą. W końcu był to zwykły
pomocnik aptekarza, a poza tym uznała, iż to najlepszy dowód, że ciemne okulary
czynią ją bardziej intrygującą i przyciągają męskie spojrzenia. Mogła więc
przypuszczać, że wyniknie z tego niejedno miłe spotkanie, z którego wyciągnie
wiele materialnych, jak również cielesnych korzyści. Mężczyzna, z którym się
umówiła, był jej znajomym i na pewno nie rozgniewa się, jeśli mu powie, że nie
może zdejmować okularów, co więcej, uważała, że ta nadgorliwość w spełnianiu
poleceń lekarza pozwoli jej przeżyć coś nowego, ekscytującego. Po wyjściu z
apteki zatrzymała taksówkę, podała nazwę hotelu i wygodnie rozsiadła się na
tylnym siedzeniu. Oddała się marzeniom o czekających ją rozlicznych
przyjemnościach, począwszy od pierwszego dotyku warg, pierwszej pieszczoty aż
do eksplozji rozkoszy, po której zmęczona i szczęśliwa opadnie na łóżko, jakby
została ukrzyżowana nie na krzyżu, lecz na strzelającym racami magicznym kole.
W tym miejscu należy zauważyć, że dziewczyna w ciemnych okularach sowicie i z
nawiązką odpłacała w naturze swoim klientom, oczywiście, jeśli partner potrafił
sprostać jej wymaganiom, zarówno pod względem wiedzy, techniki, jak i
synchronizacji w czasie. Rozmyślając o spotkaniu, przypomniała sobie o kosztach
wizyty u lekarza i uznała, że nadszedł czas, by podnieść wysokość świadczeń,
ten eufemizm, wywołał uśmiech na jej twarzy, a oznaczał po prostu opłatę za
usługi. Kazała taksówkarzowi zatrzymać się kilka przecznic wcześniej. Wmieszała
się w tłum podążający w tym samym kierunku. Poddała się jego rytmowi, anonimowa
i niewinna. Pewnym krokiem weszła do hotelu i udała się do baru. Zwykle
precyzyjnie określała godzinę spotkania, więc musiała poczekać, gdyż tym razem
przyszła za wcześnie. Zamówiła sok, który sączyła powoli, nie rozglądając się
dookoła. Nie chciała, by wzięto ją za kobietę szukającą przygód. Po chwili jak
zwykła turystka, która wraca do swego pokoju po męczącym dniu spędzonym w
muzeach, skierowała się ku windzie. Należy tu zaznaczyć, że o ile cnota umacnia
się poprzez pełne wyrzeczeń dążenie do perfekcji, o tyle grzech jest
bezwstydnie faworyzowany przez los, gdy tylko bowiem kobieta podeszła do windy,
natychmiast otworzyły się drzwi i wyszło z niej dwoje gości hotelowych, starsze
małżeństwo. Dziewczyna minęła ich, weszła do środka, nacisnęła guzik, trzecie
piętro, pokój numer trzysta dwanaście, tam umówiła się na spotkanie. Zapukała
dyskretnie, drzwi od razu się otworzyły, po dziesięciu minutach była już naga,
po piętnastu ciężko oddychała, po osiemnastu szeptała czułe słowa, choć
przecież nie musiała udawać, po dwudziestu straciła głowę, po dwudziestej
pierwszej minucie poczuła, że jej ciało rozpada się na kawałki, minutę później
krzyczała z rozkoszy, Teraz, teraz, a kiedy zmęczona i szczęśliwa odzyskała
panowanie nad sobą, szepnęła, Wciąż widzę wszystko biało.
Złodzieja samochodów przyprowadził do domu policjant. Nieświadomy, pełen współczucia,
sumienny stróż prawa prowadził pod rękę sparaliżowanego strachem człowieka. Nie
przytrzymywał go, by uniemożliwić mu ucieczkę, lecz by biedak nie potknął się o
bruk i nie zrobił sobie krzywdy. Z satysfakcją możemy sobie wyobrazić
przerażenie żony złodzieja, gdy zobaczyła w drzwiach umundurowanego policjanta,
który, jak jej się wydawało, trzymał w żelaznym uścisku wystraszonego więźnia.
Widząc jego smutną twarz, odniosła wrażenie, że mężowi przytrafiło się coś
gorszego niż to, że został przyłapany na gorącym uczynku, przez chwilę myślała,
że policjant przyszedł przeprowadzić rewizję i choć zabrzmi to paradoksalnie,
odetchnęła z ulgą, gdyż jej mąż kradł tylko samochody, a wiadomo, że auta nie
da się schować pod łóżko. Jednak policjant szybko rozwiał jej wątpliwości. Ten
pan jest ślepy, proszę się nim zająć, oznajmił. Żona, którą powinno cieszyć, że
policjant przyszedł jedynie w roli opiekuna, poczuła, że spotkało ją coś strasznego.
Mąż ukrył zapłakaną twarz na jej ramieniu i powiedział to, co pozostali nasi
bohaterowie, Jestem ślepy. Dziewczynę w ciemnych okularach również
przyprowadził do domu policjant. Jednak sytuacja, w której ona straciła wzrok,
była bardziej pikantna. Naga kobieta krzycząca wniebogłosy w hotelowym pokoju,
przerażeni goście, mężczyzna usiłujący zbiec z miejsca zdarzenia, pędzący
korytarzem z na wpół wciągniętymi spodniami, wszystko to nadało wydarzeniu
szczególnego dramatyzmu. Dziewczyna była czerwona ze wstydu, ponieważ, ku
zadowoleniu zakłamanych i cnotliwych obywateli, uczucie to często towarzyszy
procederowi sprzedawania się dla rozrywki. Gdy pojęła, że utrata wzroku nie
jest przejściowym objawem, zaczęła krzyczeć jak opętana. Dopiero gdy
wyciągnięto ją z pokoju ledwo odzianą i popychano korytarzem do wyjścia,
umilkła zawstydzona. Policjant odezwał się tonem, który w innych
okolicznościach uznać by można za grubiański, teraz jednak brzmiał co najwyżej
ironicznie. Spytał ją o adres i czy ma pieniądze na taksówkę, po czym zauważył
z sarkazmem, W takiej sytuacji państwo nie opłaca przejazdów. Nie można odmówić
tej zasadzie pewnej logiki, gdyż osoby pokroju młodej dziewczyny nie płacą
podatków za swoje niemoralne czyny. Ślepa kobieta twierdząco skinęła głową, ale
ponieważ otaczała ją biel i nie miała pewności, czy policjant zauważył ten
gest, odezwała się cicho, Tak, mam pieniądze, i nie wiedzieć czemu dodała,
Wcześniej ich nie miałam. Wydawałoby się, że oświadczenie to nie wiązało się
bezpośrednio z sytuacją, lecz gdybyśmy pokusili się o zgłębienie tajników i
zawiłości duszy ludzkiej, a ta nigdy nie ma prostych rozwiązań, okazałoby się,
że słowa te miały sens i zostały wypowiedziane w dobrej wierze. Dziewczyna
chciała w ten sposób dać do zrozumienia, że wie, iż została ukarana za swoje
niemoralne postępowanie.
Powiedziała matce, że nie wróci na kolację, a tymczasem przyszła wcześniej od
ojca. Zupełnie inaczej potoczyły się losy
okulisty, nie tylko dlatego, że w chwili oślepnięcia znajdował się w domu, lecz
również dlatego, że jako lekarz nie zamierzał załamywać rąk i poddać się
nieszczęściu, jak to czynią ci, którym dopiero ból przypomina o istnieniu ich
własnego ciała. Mimo iż znajdował się w tragicznym położeniu, zdruzgotany,
mając przed sobą bezsenną noc ponurych rozmyślań, zdołał przypomnieć sobie
Iliadę Homera, utwór o śmierci i cierpieniu. Tak, ten lekarz wart jest więcej
niż kilku zwykłych śmiertelników, przy czym porównanie to ma raczej charakter
jakościowy niż ilościowy, co zresztą wkrótce zostanie udowodnione. Starczyło mu
odwagi, by nie budzić żony, tylko cicho położyć się obok niej. Kobieta szepnęła
coś przez sen i przytuliła się do męża, by poczuć go obok siebie. Przez wiele
godzin leżał z otwartymi oczami, kilka razy zdrzemnął się z wyczerpania.
Pragnął, by ta noc trwała wiecznie, by nie musiał obwieścić żonie, Jestem
ślepy, on, człowiek, który leczył oczy. Jednocześnie nie mógł doczekać się
światła dnia, tych właśnie słów użył w myślach, światła dnia, wiedząc, że już
nigdy go nie ujrzy. Zdał sobie sprawę, że jako ślepy okulista nikomu nie będzie
potrzebny. Jednak czuł się zobowiązany powiadomić Ministerstwo Zdrowia o tym,
co niebawem mogło się przekształcić w prawdziwą katastrofę, że ta tajemnicza
ślepota może okazać się zaraźliwa, a co więcej, nie poprzedzają jej żadne
objawy chorobowe w postaci infekcji, zakażenia, deformacji, o czym świadczył
przypadek ślepca, który zgłosił się do niego wieczorem, jak również jego
własny.
Co prawda on sam miał lekki astygmatyzm, ale tak nieznaczny, że nie używał
nawet szkieł. Jego oczom, oczom, które przestały widzieć, oczom ślepca nie
można było nic zarzucić, nie miały żadnych wad nabytych ani wrodzonych.
Przypomniał sobie szczegóły badania, któremu poddał ślepca, fragmenty oka,
które oglądał przez aparat i w których nic nie zauważył, żadnej wady,
zniekształcenia, niepokojącej zmiany, co u trzydziestoośmiolatka, a nawet osoby
młodszej, było rzeczą wręcz niespotykaną. Ten człowiek po prostu nie miał prawa
oślepnąć, pomyślał, zapominając na chwilę o swoim stanie, do tego stopnia można
zatracić się w nieszczęściu, co nie jest nowym odkryciem, gdyż mówił już o tym
wspomniany Homer, choć jego słowa interpretowano na tysiące różnych sposobów.
Kiedy żona wstała, udawał, że śpi. Poczuł na czole muśnięcie jej warg, pewnie
obawiała się wyrwać go z głębokiego snu. Biedaczysko, pomyślała, późno poszedł spać,
pół nocy ślęczał nad tym niespotykanym przypadkiem człowieka, który nagle
oślepł. Gdy lekarz został sam, poczuł, że zaczyna się dusić, jakby gęsta chmura
opadła mu na piersi i powoli wlewała się przez nozdrza, oślepiając go od
środka. Wydał z siebie stłumiony okrzyk, a dwie ciężkie łzy niespodziewanie
spłynęły mu z oczu strużką i potoczyły po policzkach. Pewnie są białe,
pomyślał. Poczuł strach, teraz zrozumiał, co czuli jego pacjenci, kiedy mówili,
Panie doktorze, chyba tracę wzrok. Słyszał, jak żona krząta się po kuchni, za
chwilę przyjdzie sprawdzić, czy już się obudził, zbliżała się pora wyjścia do
szpitala. Wstał ostrożnie, po omacku odnalazł szlafrok, wszedł do łazienki,
załatwił się i odwrócił w stronę, gdzie jak mu się zdawało, wisiało lustro. Tym
razem nie westchnął, Nic z tego nie rozumiem, nie powiedział też, że istnieje
sto powodów, dla których mózg zamyka się przed światem, tylko wyciągnął przed siebie
ręce, aż dotknął powierzchni lustra. Wiedział, że spogląda na niego znajome
odbicie, twarz, która go widzi, ale której on już nigdy nie zobaczy. Usłyszał,
jak żona wchodzi do pokoju, Już wstałeś, zapytała, a on przytaknął. Wrócił do
sypialni, poczuł ciepło jej ciała, Dzień dobry, kochanie, powiedziała.
Mimo
tylu lat małżeństwa nadal zwracali się do siebie z czułością, Nie wiem, czy to
będzie dobry dzień, odparł niczym aktor na scenie recytujący swoją kwestię, coś
jest nie w porządku z moimi oczami. Żona zareagowała jedynie na ostatnią część
zdania, Pozwól, że zobaczę, i uważnie im się przyjrzała. Nic nie stwierdziła, a
zdanie to zabrzmiało tak, jakby nie należało do jej roli, to była przecież jego
kwestia, więc powtórzył tylko, Nic nie widzę, po czym dodał, Myślę, że zaraził
mnie pacjent, którego wczoraj badałem. Towarzyszki życia lekarzy z czasem uczą
się niektórych tajników medycyny, a żona okulisty była szczególnie blisko
związana z mężem i jako pojętna uczennica wiedziała, że ślepota nie jest chorobą
zakaźną, którą można się zarazić patrząc na ślepca, a właściwie na kogoś, kto
ślepcem nie jest. Ślepota to sprawa osobista między człowiekiem a oczami, z
którymi się urodził. Z drugiej jednak strony lekarz medycyny wie, co mówi, po
to kończy wyższe studia, i jeżeli jej mąż twierdzi, że jest ślepy, a co więcej,
że został zarażony, trudno podważać jego opinię. Przytłoczona jednoznacznością
dowodów, biedaczka zareagowała jak każda inna kobieta, czyli jak dwie poznane
wcześniej żony, objęła męża, tym prostym gestem dzieląc z nim rozpacz, Co my
teraz zrobimy, pytała zapłakana, Przede wszystkim musimy zawiadomić władze, bo
jeśli to rzeczywiście epidemia, trzeba przedsięwziąć środki ostrożności, Po raz
pierwszy słyszę o epidemii ślepoty, żona nie dawała za wygraną, próbując
znaleźć choćby cień nadziei, Nikt dotąd nie zetknął się również z przypadkiem
człowieka, który ślepnie bez przyczyny, a teraz mamy już dwa takie przypadki.
Ledwo wypowiedział te słowa, jego twarz stężała i niemal brutalnie odepchnął żonę,
Odejdź, nie zbliżaj się, mogę cię zarazić. Uderzył się pięścią w czoło. Co za
głupiec ze mnie, idiota, jak mogłem do tego dopuścić, spędziliśmy razem całą
noc, powinienem był spać w zamkniętym gabinecie, Proszę, nie mów tak, co ma
być, to będzie, chodź, przygotuję ci śniadanie, Zostaw mnie, odejdź, Nie
odejdę, krzyknęła żona, co zamierzasz zrobić, będziesz chodził po omacku,
wpadając na meble, będziesz bezradnie szukał numerów telefonu, których nie
widzisz, a ja tymczasem mam siedzieć w szklanej kuli, odcięta od zarazków, i
przyglądać się temu z założonymi rękami. Chwyciła go mocno za ramię, Chodźmy na
śniadanie. Było jeszcze wcześnie, kiedy lekarz, możemy sobie wyobrazić, z jaką
rozkoszą, pił poranną kawę i jadł tosty, które mimo jego protestów przygotowała
żona. Było jednak zbyt wcześnie, by dzwonić do kolegów z pracy, których chciał
powiadomić o epidemii. Wiedział, że dla dobra sprawy powinien jak najszybciej
skontaktować się z wysoko postawionymi urzędnikami Ministerstwa Zdrowia.
Wkrótce jednak zdał sobie sprawę, że to nie będzie takie proste, że jeśli
przedstawi się jako zwykły lekarz, który ma ważną sprawę do ministra, może nie
zostać dopuszczony nawet do średniego rangą urzędnika. Po wielu próbach i
błaganiach sekretarka połączyła go wreszcie z jakimś przedstawicielem niższego
szczebla, który chciał uzyskać dokładniejsze informacje, zanim skontaktuje go z
przełożonym. Trudno mu było uwierzyć, że odpowiedzialny lekarz może, ot tak,
donieść zwykłemu urzędnikowi o pojawieniu się epidemii ślepoty, Czy zdaje pan
sobie sprawę, jaka panika wybuchnie, mam wierzyć, że jest pan autentycznym
lekarzem, a nawet, jeśli uwierzę, muszę postępować zgodnie z wytycznymi, więc
albo dokładnie mi pan wyjaśni, o co chodzi, albo sprawa utknie w miejscu, To
poufne, No cóż, takich spraw nie załatwia się przez telefon, lepiej będzie,
jeśli pan przyjdzie osobiście, Nie mogę wyjść z domu, Czy jest pan chory, Tak,
jestem chory, odparł po chwili wahania ślepiec, Wobec tego proszę wezwać
lekarza, prawdziwego lekarza, zakończył zdecydowanym tonem urzędnik i
zadowolony z własnego dowcipu rozłączył się. Lekarz odczuł słowa urzędnika jak
policzek. Dopiero po kilku minutach, gdy się uspokoił, opowiedział żonie, jak
grubiańsko go potraktowano. Potem, jakby dopiero teraz zrozumiał to, co
powinien był wiedzieć wcześniej, rzekł stłumionym głosem, Wszyscy jesteśmy
ulepieni z tej samej gliny, z obojętności i zła, pół na pół. Chciał zapytać, I
co teraz, ale zawahał się, zrozumiał, że traci czas. Jedynym sposobem
powiadomienia władz o epidemii było skontaktowanie się z ordynatorem oddziału
kliniki, w której pracował. Będzie to rozmowa lekarza z lekarzem, poza
biurokratyczną machiną, którą lekkomyślnie wprawił w ruch swoim telefonem. Żona
wykręciła numer, który znała na pamięć. Lekarz przedstawił się, a kiedy
telefonistka spytała go o zdrowie, zniecierpliwionym głosem odparł, Dziękuję,
czuję się dobrze, bo tak właśnie odpowiadamy, gdy chcemy ukryć swoje słabości,
Dobrze, mówimy leżąc na łożu śmierci, by, jak to się brzydko mówi, nie wywlekać
bebechów na wierzch, to zjawisko niemal fizyczne, obserwujemy je jedynie wśród
przedstawicieli rodzaju ludzkiego. Ordynator podszedł do aparatu i spytał, Co
się z panem dzieje, Czy jest pan sam, odpowiedział pytaniem na pytanie lekarz,
chcąc się upewnić, czy nikt nie podsłuchuje rozmowy. Nie musiał obawiać się
telefonistki, której nie w głowie było przysłuchiwanie się specjalistycznym
rozmowom okulistów, interesowała ją wyłącznie ginekologia. Lekarz opowiedział
zwięźle i dokładnie, co mu się przydarzyło, nie owijając niczego w bawełnę, bez
zbędnych słów i bez skrótów, pewnie i precyzyjnie, co zważywszy zaistniałe
okoliczności nawet zdziwiło ordynatora, Czy pan rzeczywiście nic nie widzi,
dopytywał się, Jestem zupełnie ślepy, Może to po prostu zbieg okoliczności,
niekoniecznie musiał się pan zarazić, Zgoda, nie możemy tego udowodnić, ale ani
ja, ani mój pacjent nie oślepliśmy niezależnie od siebie, najpierw on przyszedł
do mnie, a po kilku godzinach ja oślepłem, W jaki sposób możemy skontaktować
się z tym człowiekiem, Znam jego nazwisko i adres, Zaraz do pana kogoś przyślę,
Lekarza, Tak, oczywiście, któregoś z kolegów, Nie sądzi pan, że trzeba
zawiadomić ministerstwo, Myślę, że jest na to za wcześnie, proszę sobie
wyobrazić reakcję ludzi na taką wiadomość, a poza tym, jak, u diabła, można
zarazić się ślepotą, Śmiercią też nikt się nie zaraża, a przecież wszyscy
umieramy, No dobrze, niech pan nie wychodzi z domu, a ja zajmę się tą sprawą,
potem poślę po pana, muszę to sam zbadać, Proszę nie zapominać, że oślepłem,
ponieważ badałem człowieka, który stracił wzrok, Co do tego nie mamy pewności,
Mamy, a przynajmniej wszystko na to wskazuje, Myślę, że za wcześnie na
wyciąganie pochopnych wniosków, dwa pojedyncze przypadki są dla statystyki
niczym, Pod warunkiem, że jest nas w tej chwili rzeczywiście tylko dwóch,
Rozumiem pańskie przygnębienie, ale nie mamy wystarczających dowodów, proszę nie
popadać w skrajny pesymizm, Dobrze, panie ordynatorze, Zadzwonię później, Do
widzenia.
Minęło pół godziny, w tym czasie lekarz zdołał się nieporadnie
ogolić, korzystając z pomocy żony. Wkrótce zadzwonił telefon. Znów odezwał się
głos ordynatora, tym razem jednak zmieniony, Zgłosił się do nas chłopiec, który
nagle stracił wzrok, widzi tylko biel, jego matka mówi, że byli wczoraj u pana
na konsultacji, Czy to dzieciak, który ma rozbieżnego zeza w lewym oku, Zgadza
się, to na pewno on, Zaczynam się naprawdę martwić, sytuacja jest groźna, co z
ministerstwem, tak, pamiętam, ale najpierw muszę zawiadomić dyrekcję kliniki.
Trzy godziny później, kiedy lekarz i jego żona w milczeniu jedli obiad, a ślepy
mężczyzna z trudem próbował nadziać kawałki mięsa na widelec, znów zadzwonił
telefon. Żona odeszła od stołu, lecz po chwili wróciła, To do ciebie, ktoś z
ministerstwa. Pomogła mu wstać i podprowadziła do stojącego na biurku aparatu.
Rozmowa była krótka. Urzędnik chciał poznać personalia pacjentów, którzy
poprzedniego dnia odwiedzili lekarza. Okulista odparł, że w każdej karcie
znajduje się nazwisko, wiek, stan cywilny, zawód i adres pacjenta. Dodał, że
może towarzyszyć osobie lub osobom, które zgłoszą się po karty. Glos w
słuchawce zabrzmiał kategorycznie, Nie ma potrzeby, po czym do telefonu
podszedł ktoś inny. Tym razem głos był uprzejmy, Dzień dobry panu, mówi
minister, w imieniu rządu chciałbym podziękować za sumienne wypełnianie
obowiązków, dzięki pańskiej natychmiastowej reakcji będziemy mogli opanować
sytuację, proszę jednak pozostać w domu. Ostatnie słowa zostały wypowiedziane
ze sztywną uprzejmością i było jasne, że to rozkaz. Tak jest, panie ministrze,
odparł lekarz, ale łączność została już przerwana. Po kilku minutach znów
odezwał się telefon.
Tym razem dzwonił ordynator, Dowiedziałem się, że policja
ma informacje o dwóch kolejnych nagłych przypadkach oślepnięcia, obwieścił nerwowym,
przerywanym głosem, Czy to policjanci, Nie, kobieta i mężczyzna. Kobietę
znaleziono w hotelu, jakaś łóżkowa sprawa, a mężczyzna ni stąd, ni zowąd zaczął
krzyczeć na ulicy, Musimy sprawdzić, czy to również moi pacjenci, jak się
nazywają, Nie mówili, Dzwonili do mnie z ministerstwa, zaraz przyjadą po karty
pacjentów, Sytuacja jest coraz trudniejsza, I komu pan to mówi. Odłożył
słuchawkę i ukrył twarz w dłoniach, jakby chciał osłonić ją przed niewidzialnym
ciosem. Po chwili odezwał się zdławionym głosem, Jestem zmęczony, Prześpij się,
zaprowadzę cię do łóżka, zaproponowała żona, Nie warto, i tak nie mógłbym
zasnąć, a poza tym dzień się jeszcze nie skończył, z pewnością coś się jeszcze
wydarzy. O szóstej telefon zadzwonił po raz ostatni. Lekarz siedział obok
aparatu. Podniósł słuchawkę, Tak, to ja, potwierdził i słuchał w skupieniu
głosu w słuchawce, od czasu do czasu potakując głową, Kto to był, spytała żona
kiedy skończył, Urzędnik z ministerstwa, za pół godziny przyjedzie po mnie
karetka, Spodziewałeś się tego, Tak, chyba tak, Dokąd cię zawiozą, Nie wiem,
chyba do szpitala, Przygotuję ci kilka najpotrzebniejszych rzeczy, Nie wybieram
się w długą podróż, Skąd wiesz. Zaprowadziła go do pokoju i delikatnie
posadziła na łóżku, Posiedź chwilę spokojnie, wszystkim się zajmę, Słyszał, jak
chodzi po pokoju, otwiera szuflady, zamyka szafę, wyjmuje ubrania i wkłada je
do leżącej na podłodze walizki. Nie wiedział jednak, że poza jego rzeczami
włożyła tam również kilka spódnic i bluzek, spodnie, sukienkę i parę bez
wątpienia damskich butów. Pomyślał tylko, że nie potrzebuje aż tylu rzeczy, ale
nie odezwał się, czując, że nie pora teraz na rozmowy o rzeczach banalnych.
Usłyszał, jak żona zatrzaskuje walizkę, Gotowe, możemy czekać na karetkę.
Zaniosła walizkę pod drzwi, pomimo protestów męża, który chciał jej pomóc, Daj,
jeszcze potrafię to zrobić, nie jestem kompletnym inwalidą.
Po chwili siedzieli
obok siebie na kanapie w pokoju i czekali, trzymając się za ręce, Nie wiem, na
jak długo mnie odizolują, Nie martw się. Czekali prawie godzinę. Kiedy
zabrzmiał dzwonek, żona wstała i poszła otworzyć drzwi, ale na klatce schodowej
było pusto. Podniosła słuchawkę domofonu: Dobrze, mąż już schodzi. Wróciła do
pokoju i powiedziała, Czekają na dole, mają wyraźny rozkaz nie wchodzić do
mieszkania. Wygląda na to, że w ministerstwie przestraszyli się nie na żarty,
Chodźmy. Zjechali windą, kobieta pomogła mężowi pokonać ostatnie stopnie i
wsiąść do karetki. Wróciła po walizkę i wepchnęła ją do samochodu, po czym
usiadła obok męża. Siedzący z przodu kierowca zaczął protestować: mam zabrać
tylko tego człowieka, taki był rozkaz.
Mnie też musi pan zabrać, właśnie oślepłam, odparła cicho żona lekarza.
Mnie też musi pan zabrać, właśnie oślepłam, odparła cicho żona lekarza.
Powyższy fragment powieści to 1,5 ark. wydawniczego