2019-12-16

Gebhard Zofia – Kiedy tam przychodzę…

Wszystko, co tworzył, dyktowały mu jego prywatne relacje ze światem, własne, przewrotne, zdystansowane poczucie humoru, podważające prawdziwość nazbyt uwierającej zasadności.

W miejscu między domem a ogrodem, małym ogrodem, bo dalej jest duży ogród, a jeszcze dalej pola, skąd przedostają się do ogrodu sarny, lisy, co tam jeszcze, więc w tym miejscu granicznym, miejscu przejścia, które zawęża się między domem a garażem i pracownią, gdzie wąska ścieżka, wyłożona kostką, jak uliczka we włoskim miasteczku prowadzi w lewo do domu, a w prawo, schodkami, na taras nad garażem i pracownią, w tym miejscu – miejscu pomiędzy – stoi – samuraj czy anioł? A raczej jego szczątki. Tak wyblakłe, wytarte deszczem i wiatrem, mrozem i upałem, słońcem i księżycem są deseczki, z których zrobił go kiedyś Waldek. Ta rzeźba to kwintesencja jego myślenia o sztuce i świecie, rozumianych jako natura – może to kiedyś był rycerz, może jakiś święty, może anioł, archanioł, a może – jak chce moja wyobraźnia – samuraj. Dzisiaj to wyblakła od erozji postać bardziej kloszarda niż stróża zamczyska, bardziej zjawa, duch rzeźby niż ona sama. Drewno powoli zmienia się w powietrze, ale jeszcze można się domyślić, jak rzeźbiarz dopasowywał te precyzyjnie wybrane i dobrane elementy, żeby zamieniły się w „postać schodzącą po schodach”, jak z obrazu Duchampa. Kiedy tam przychodzę, prócz tego, że wiem, to czuję jak bardzo było to miejsce JEGO miejscem. Jak je lubił. Jak je sobą wypełnił. Rzeźbami, które teraz pilnują domu i ogrodu, tarasu i bramy. Tymi wszystkimi samurajami, dziwnymi głowami, papugami, koltami, indiańskimi wojownikami, strażnikami.

Był starszy ode mnie ledwie kilka lat, ale kiedy go poznałam, ta różnica wieku jeszcze się liczyła, zwłaszcza że długo pozostałam dziecinna, w każdym razie wielkie wrażenie robiły na mnie jego wcale nie tak częste opowieści, łączące brutalnie świat realny ze światem wyobraźni – albo inaczej: świat widzialny ze światem niewidocznym. Opowieści rodem z baśni braci Grimm. Do dziś pamiętam ten dreszcz, nastrój fascynacji i grozy, dziwne światło, którym natychmiast emanował wieczór (nawet jeśli to nie był wieczór) i niepewność, czy rzeczywiście z kranu nie wypełznie za chwilę smok. I chichot Waldka.

Zastanawiam się od czego zacząć opowieść o jego sztuce – rzeźbie, rzeźbieniu, które było dla niego nie tyle sposobem na życie, co rytmem życia, stylem życia. Od marzeń? Ale co wiem o jego marzeniach? Tylko tyle, ile mogę wymyślić przyglądając się rzeźbom – tym postaciom, dziwom, przedmiotom. Chłopiec, który w nim pozostał na zawsze sprawił, że Waldek nie zaprzedał się modom i układom, ale trwał wierny własnej wizji tworzenia sztuki, dla siebie, dla swojej pasji i potrzeby, przede wszystkim. Rzeźbił to, co kochał, a że kochał na przykład konie, to kiedy miał na to ochotę, rzeźbił konie. Od koni jest tak blisko do chłopczyńskiego marzenia o byciu kowbojem – czy stąd te wszystkie kolty o urodzie modelek? I ten marmurowy, wyrastający z dłoni, i ten drewniany, przemieniający się w dłoń; przedmiot, który jest czymś więcej niż przedmiotem. Kolty Waldka – dadaistyczna zabawa, czego tu nie ma, żeby to, co dosłowne, wynikało z tego, co niedosłowne, z przewrotności, układności, przenikania; pieczołowitość dla urody formy, pomysł na połączenie fetyszu i ludowej bajki. Niektóre z nich przestają być sobą, nabierają innej tożsamości, stają się i ptakiem, i zjawą, czymś nieokreślonym, co przynosi ze sobą coś nieokreślonego. Nie, nie jest to przesłanie, Waldek obracał się w kameralnym kręgu własnych spraw, na pewno niejeden raz zawarł w rzeźbach swoje nastroje, może przeczucia jakieś, przychodzące z rytmem powietrza jak z rytmem oddechu i ruchu ręki przy rzeźbieniu, ale to wszystko, co tworzył, dyktowały mu jego prywatne relacje ze światem, własne, przewrotne, zdystansowane poczucie humoru podważające prawdziwość nazbyt uwierającej zasadności. Wracając do koltów – czasem malował je, inkrustował, zdobił. To oczywiste, skoro i tak stawały się czym innym. Zresztą, starożytne rzeźby były przecież też malowane, inkrustowane, wstawiano im oczy – szklane, porfirowe, ceramiczne, przyczepiano włosy, ubierano w stroje. I Waldek to robił, bo te zabiegi dawały umowność. Poza tym, że niekiedy miewały znaczenie symboliczne, podkreślały to, że rzeźba nie jest cieniem czegoś, naśladowaniem, bliźniaczym bytem, ale atrapą, artefaktem – faktem niezależnym, swoim własnym bytem – niebytem, prawdziwo-nieprawdziwym, opowiadającym przede wszystkim o sobie – przedmiocie. Tak miało być, tak było. I nie ma znaczenia, że czasem jawią się one jak zaklęte czy uśpione istoty, które wystarczy pokropić wodą życia, by ożyły.

Samuraje. Wyjęci z japońskich drzeworytów, ale jednak inni. Postać, która jest formą, niezwykłą, egzotyczną, tajemniczą. Przecież o tajemnicę Waldkowi chodziło najbardziej – nie zdradzał swoich tajemnic. Nieraz zastanawiałam się dlaczego samuraje. Japońska sztuka, japońskie filmy uwodziły nas w młodości swoją totalnością pasji, bezwzględności, brutalności, a przy tym urody. Samuraj, jakże pięknie, jak niezwykle ubrany, jak zwierzęco się poruszający, koci, tygrysi, dziki jak one, jak one nie do zatrzymania. Samuraje Waldka przywołują tamte wrażenia, są pełni wyrazu, ekspresji, urodziwi, ale przecież niepokojący. Waldkowi, jak sądzę, nie chodziło wszak o to, by tworzyć replikę, ale o to, żeby wywołać własny sen o czymś niezwykłym, nieosiągalnym. Żeby marzenie o tym jak fascynację światem odległym w czasie i przestrzeni przywołać formą, która będzie jednocześnie dosłowna i nie. Bo tak się stało. Wchodzę do pokoju – siedzi na szafie, czeka, niby nie patrzy na mnie, ale wiem, że patrzy. On, samuraj. Ale jednocześnie nie, to zjawa, pamiętam takie z dzieciństwa, też siedziały na szafie, kiedy budziłam się nocą z jakiegoś męczącego snu. Wchodzę do kuchni – stoi na parapecie. Pod słońce wygląda jak przybysz nie z tego świata, dopiero z bliska można rozpoznać kolory i zobaczyć, jaki jest piękny, bo groźne jest i piękne. I – oczywiście – niepokojące. I – oczywiście – fascynujące.

Tak, one czasem są dokładnie opowiedziane, niemal iluzyjne, ale czasem są tylko aluzją. Wieloznacznością, jak ten, drewniany, o głowie łysej i pofałdowanej poziomo, ze szparkami oczu i rozwartą szparą ust w tych fałdach, osadzonej w zwalistym klocu, który jest torsem i suknią, przemieszcza się jak wodospad, a w zgięciu, jak pod pachą tkwią lekko podbarwione, ostre, kolce, szpikulce, tajna broń. Samuraj – nie samuraj – wsparty na metalowych prętach stelaża, ustawiony został przy murze domu, przy drzwiach do ogrodu. Z drugiej strony drzwi stoi kolejny – zespolony metalowymi klamrami z kilku płatów drewna, wygiętych, gdzieniegdzie podrzeźbionych, gdzieniegdzie podmalowanych – tylko głowa jest dosłowna, z osadzonym na czaszce czubem (włosów?). Kiedy tak stoi, między roślinami, zaglądający w okno, pod którym leżą porąbane do kominka klocki drewna, jakby ich pilnował, zastanawiam się, dlaczego nocą nie szczeka na niego pies – może uznał, że to domownik?

Samuraj to na pierwsze wejrzenie niezwyczajna forma, ale to przede wszystkim mit. Mit uzewnętrzniający to, co dotyczy pochodzenia tego narodu o tak odmiennej urodzie i duszy, pochodzenia – podobno – nie z tego świata – jak chcą oni sami – a na pewno związanego z tym, co ukochali tak bardzo – przekraczania granic. I co tak bardzo ukochał Waldek czyniąc transgresję swoją metodą twórczą. Te jego pierwsze rzeźby, fotele, które w różny sposób uczłowieczał, to przecież też była transgresja, zuchwałe dociekanie tajemnicy bytu poprzez przekraczanie światów, istnień, marzenie o reinkarnacji, a jednocześnie przypomnienie tych wszystkich starogreckich przeistaczań, zaklęć z baśni, ożywiań i odwrotnie – wykluczań z życia.
Samuraj to wojownik, ale wojowników rzeźbił Waldek i innych – indiańskich, ułańskich, nieprzynależnych nigdzie, bo tak wieloznacznych. Chłopczyńskie marzenia, można powiedzieć, ale przecież kiedyś rzeźba bywała rozmową z bogami, zaklinaniem duchów, apoteozą wodzów, wędrówką w nieśmiertelność – pomnikiem, ofiarą, obiektem kultu i obiektem zachwytu, adoracji i podziwu, bywała przekraczaniem granic, znaczeń, wyglądów. I to wszystko w rzeźbach Waldka jest. Nawet w papugach, które mnie tak zachwycają.

Ptak towarzyszy wyobraźni artysty od kiedy się spotkali, ptak i człowiek. U Waldka jest to rajski ptak, papuga, ptak niezwykły i z urody, i z usposobienia. I takie je rzeźbił, najczęściej drewniane, pięknie malowane, wcale nie takie papugowate, raczej zjawy niż ptaki, chociaż może i gadają do siebie, kiedy nikt nie słyszy. Te papugi, jak i samuraje, są i formą, i mitem, jeśli dobrze pod formę zajrzeć. Ptak, który mówi – czy to nie dziwne? Wymyślone dla nas, za nas, żebyśmy mogli wymyślać więcej. Bo te papugi to też fetysze, totemy, malowane w symboliczne znaki, które podpowiadają drogę do innego świata – świata zamyśleń i zamarzeń, a może i modlitwy. Pióra są kłami, brzuchy ołtarzem, niedaleka droga od podziwu do pokłonu.

I muszę opowiedzieć o jeszcze jednym stworze, zjawie, tajemnicy tego domu, bo nie tylko mnie zachwyca, ale wydaje się, że to on czuwa tutaj nad wszystkim. Genius loci? Smok-nie smok – rozczapierzony na kominie, na środku tarasu, wsparty weń łapami i pazurami, rozpostarty nad nim jak okap dziwnymi skrzydłami, które są pancerzem, najeżonym na grzbiecie kolcami, z rozdziawionym pyskiem i błękitnymi oczami z porcelany. Z daleka, na tle drzew i nieba wygląda jak coś, co właśnie ląduje – stamtąd. Wśród rzeźb, nad którymi ląduje, stojących jedna obok drugiej wzdłuż granic tarasu jedna zawsze przyciąga mój wzrok – to niewielka, szczupła głowa w koronie. I choć nie ma żadnych więcej ku temu znaków wiem, że to głowa Chrystusa Króla. Szkic, przymiarka – w pewnym sensie – do rzeźby, która zawisła w kościele pod takim właśnie wyznaniem: Chrystusa Króla. Chrystus Król to postać niezwykła, wyniesiona na krzyż we wczesnych przedstawieniach średniowiecznej sztuki chrześcijańskiej właśnie jako Król, nie człowiek męczennik, ale ktoś więcej niż człowiek i prawdziwie zwycięzca – w koronie, królewskich szatach, często z insygniami królewskiej władzy.

Wyrzeźbiony w wielkim topolowym pniu Chrystus Król zawisł w ogromnej hali kościoła. To robi wrażenie – skala potęguje emocje, już nie mówi o wielkości, bo tę wielkość pokazuje, uzmysławia. Ale tutaj, na tarasie, ta mała głowa, stojąca wśród bluszczu, zdaje się przekazywać mi coś równie ważnego – taka jest skupiona i nie z tego świata. Początkowo myślałam, że mówi o smutku, ale to chyba nie smutek, to świadomość przemijania i trudu zrozumienia czegoś, co jest tak bardzo zamknięte w sobie. Nie wiesz, o czym myśli inny obok ciebie człowiek, skąd możesz wiedzieć o czym myśli rzeźba? I zastanawiam się – czymże więc jest rzeźba? Można powiedzieć, że rzeźba to forma i materia. Ale to przecież jeszcze coś. To myśl, która materię ożywia, która formę kształtuje i która potem wokół tej formy krąży. Przypuszczam, że Waldkowi, jak i wielu innym rzeźbiarzom, formę podpowiadał czasem kształt drewnianego pnia, wyrazowość kamienia, falistość płatu kory. Ale on nie dostosowywał się do tych kształtów tylko wyciągał z nich wnioski. To były jego wizje, jego wyobraźnia, transformacje i transfiguracje.

Często malował drewniane kompozycje – jak malowano dawniej, jak malowano na wsi. Mocno, witalnie, ekspresyjnie. Dodawał elementy ceramiczne, metalowe, gruby sznur, złoconą porcelankę. I dla efektu, bo przecież rzeźba ma przyciągać wzrok, mamić, wabić, ale i dla rozlicznych symbolicznych znaczeń, bo chociaż cieszyła go uroda cielesności lubił też wiedzieć – choćby dla siebie – że ciało ma duszę. Tak właśnie widzę jego sztukę – jako symbiozę człowieka z niebem i ziemią, roślinami i zwierzętami, tym, co przyrodzone i tym, co nadprzyrodzone. To wiara w przemienność światów i materii, w to, że między żywym a nieożywionym granica jest cienka i łatwa do przekroczenia, że zarówno człowiek może zastygnąć w kamienne krzesło (ach, ci rycerze zdobywający Szklaną Górę i polegli u jej stóp jako głazy! ach, ci szukający kwiatu paproci w Noc Sobótki na zboczach Ślęzy, których świt zamienił w skały!), jak i krzesło może się uczłowieczyć, więc to przeświadczenie, ta wiara w przemienność światów była – sądzę – jego natchnieniem.

Mity, a po mitach baśnie przypominają o tym, że można skamienieć sięgając po zakazane tajemnice i idąc po zakazanych drogach, że można zamienić się w roślinę albo zwierzę, że żaba może stać się pięknym młodzieńcem, królewna pszczołą. Wiara w przemienność światów to ten sam powód, dla którego bogom starożytnego Egiptu dawano zwierzęce głowy, dla którego w sztuce mezopotamskiej czy greckiej kreowano postacie będące połączeniem ciała człowieczego, zwierzęcego i ptasiego. Nadprzyrodzona moc objawia się w kłach i pazurach, piórach, skrzydłach i ogonach, ale nabiera ona właściwego znaczenia dopiero w połączeniu z człowieczym ciałem. Wieloznaczny, wielokształtny, przemienny – naprzemiennie przemienny – świat rzeczy był światem sztuki Waldka, światem jego myśli, emocji, upodobań, wyborów. Ale ważne było – jest – jeszcze coś. Coś, co nazwałabym poczuciem humoru, ale też dystansem wobec powagi, która tak łatwo przerodzić się może w zadęcie i nadęcie. Bo Waldek patrzył na świat – chyba, przecież go nie pytałam – z lekką ironią i pobłażaniem, że to wszystko jest mniej więcej. Może dlatego tak łatwo przekraczał owe wszelakie granice. I wiedział jak łatwo rycerz może stać się włóczęgą, król kloszardem, jak blisko jest od powagi do śmieszności – relatywizm, względność, to obok transgresji metoda, duch jego sztuki.

Nie zabiegał o rozgłos, nie zależało mu na wystawach. Pamiętam tylko jedną ekspozycję indywidualną jego prac – w Piwnicy Świdnickiej we Wrocławiu pod koniec lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku, niedługo potem jak ukończył studia we wrocławskiej Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych, gdzie był uczniem Xawerego Dunikowskiego, Łucji Komorowskiej i Borysa Michałowskiego. Robił wtedy fotele. Fotele, z których wyrastają ręce i głowy, które wypinają torsy zjeżone samurajską zbroją albo kaskadą piór. Drewniane, kamienne, ceramiczne, jak fotel-ława-kobieta, który stoi na wprost Muzeum Narodowego we Wrocławiu. Te fotele to był pierwszy objaw nieufności wobec tego, co jest i jak jest. Tak, sztuka dawała mu frajdę przechodzenia na drugą stronę lustra, jestem tego pewna. Mała, płaska, nefrytowa twarz, maska, idol, jaką dostałam kiedyś od niego, stale mi o tym przypomina.

Zofia Gebhard